Poliksena Anna Lutostańska

Piszę o tym, o czym nie umiem zamknąć buzi.

  • Wyobraź sobie jabłko. Czy widzisz je przed oczami? Czy jest to wyraźny obraz? Widzisz detale, błysk skórki, kolor? Mógłbyś go dotknąć? Zazdroszczę. Ja nie potrafię. Gdy zamykam oczy, to wiem, czym jest jabłko, ale go nie widzę.

    Tak samo nie liczę owiec przed snem. Całe życie nie rozumiałam o co w tym chodzi, wydawało mi się to absurdalne i abstrakcyjne. Jak ludziom może pomagać to usnąć, nie czują frustracji? Mnie ona bardziej wybudzała niż pomagała spać. Nie przyszło mi do głowy, że to ja mam inaczej – na marginesie, to całkiem ironiczne, że mówi to osoba, która kilka lat dość regularnie pisała o tym, że ma inaczej. Dość niedawno dowiedziałam się, że to, czego doświadczam, ma swoją nazwę – afantazja.

    Czyli w zasadzie co?

    Afantazję możnaby zdefiniować jako brak wyobraźni wzrokowej. Jest to stan w którym dana osoba nie potrafi (lub ma z tym dużo trudności) wytworzyć w głowie jakiegoś obrazu – zarówno jeśli chodzi o wyobrażenie sobie czegoś nowego jak i przywołanie czegoś dobrze znanego. Ja na przykład nie umiem zobaczyć twarzy swojej mamy czy swojego męża, choć przecież znam je bardzo dobrze.

    Tematykę częściowego braku wyobraźni poruszono już w 1880, kiedy opisał je angielski naukowiec Francis Galton. Mimo to, nazwę dla braku wyobraźni wizualnej zaproponował dopiero w 2015 roku profesor Adam Zeman z University of Exeter Medical School. Opisał on przypadek ponad sześćdziesięcioletniego pacjenta MX, który utracił zdolność przywoływania obrazów po operacji kardiologicznej. Po tej publikacji zgłosili się do niego kolejni ludzie, którzy dzielą to doświadczenie, niejednokrotnie (podobnie jak ja) od urodzenia.

    Zorientowałam się, że mogę mieć inaczej niż inni kiedy rozmawiałam z mężem i zwrócił mi uwagę, że jeśli mam opisać coś, co widać, to robię to jak osoba niewidoma od urodzenia, która ma świadomość istnienia czegoś, ale siłą rzeczy nigdy tego nie widziała. Wtedy zaczęłam drążyć temat i natknęłam się między innymi na skalę jabłka, która pozwala umiejscowić się na spektrum pomiędzy całkowitą afantazją, całkowicie sprawną wyobraźnią wizualną i hiperfantazją (która, na marginesie, również jest terminem wprowadzonym przez profesora Zemana).

    W skali jabłka moje wyobrażenie tego owocu plasuje się na pozycji 5. Nie potrafię sobie zupełnie go wyobrazić, choć doskonale wiem, czym ono jest.

    Podobnie w sumie mam ze snami. Często dziwiłam się, gdy ktoś opowiadał mi kolejny raz, że coś mu się śniło w taki sposób, jakby opowiadał mi obejrzany film. Nie doświadczyłam nigdy czegoś takiego, rzadko kiedy wiem, co mi się śniło, a jeśli już – to bardziej na zasadzie relacji z przeczytanej książki niż obejrzanego filmu.

    Gdy zgłębiłam bardziej temat, dowiedziałam się, że wspomniany już profesor kontynuował swoje badania nad afantazją. Wyszło z nich między innymi to, że osoby, które jej doświadczają częściej zawodowo wiążą się z nauką i techniką – pomaga ona w myśleniu koncepcjami, przyswajaniu złożonych idei i zapamiętywaniu faktów.

    Czy mogę wprost powiedzieć, że wpływa to na moje życie? Chyba nie, choć nie ukrywam, że ciekawym było odkrycie i skonfrontowanie się po raz kolejny z tym, że inni mają inaczej. Być może inaczej odpowiedziałabym na to pytanie, gdyby moja afantazja nie była czymś z czym się urodziłam, co jest dla mnie stanem normalności (tu w ogóle mogłabym pójść w całą dygresję na temat tego czym w ogóle jest normalność, ale to chyba temat na osobny wpis). Zapewne znacząco by pogorszyła moją jakość życia jeśli wynikałaby z doświadczenia urazu lub choroby neurologicznej i przez to straciłabym wyobraźnię wizualną już w trakcie życia.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Wrzos się nie pyta dlaczego rośnie na piasku – Rozdział I „Ostatni taki obóz”

    Powietrze podlaskiego lasu było ciepłe, choć rześkie, przesiąknięte zarówno gwarem młodych głosów jak i niedawno padającym letnim deszczem. Blask płomieni odbijał się w guzikach i sprzączkach, tańczył na pasmach włosów zebranych przez druhny w kucyki i warkocze, hipnotyzował wpatrzone w stos oczy. To była ostatnia noc, za dwadzieścia cztery godziny w tym miejscu nie pozostanie żaden ślad, który miałby świadczyć o tym, że przez ostatnie tygodnie ten las był domem dla setki harcerek i harcerzy. Z ich gardeł wydobywał się śpiew, słowa piosenki leciały prosto w ciemne, lipcowe niebo.

    Czyjś głos w leśnej ciszy prosi…

    Estera Jankowska kołysała się w rytm piosenki. Cała zdawała się być zanurzona w melodii. Oparła głowę o ramię siedzącej obok niej Jagny Bazan, muskając przy tym rudymi kosmykami szary rękaw bluzy mundurowej.

    – Będzie mi tego brakować – szepnęła przyjaciółce do ucha.

    – No chyba mi nie powiesz, że odchodzisz. – Jagna szturchnęła ją w łokieć. – To tylko przekazanie do wędrowniczek.

    Tylko przekazanie do wędrowniczek… a jednak czarnowłosa odczuwała brak zdjętego dziś rano brązowego sznura bardziej niż chciałaby to przyznać. Cztery lata w Łodyżkach, w tym dwa lata jako ich zastępowa sprawiły, że Bazanówna zżyła się z dziewczynami na tyle, że realnie stały się dla niej siostrami. Przynajmniej w ten sposób, jako jedynaczka, mogła mieć rodzeństwo.

    Zamyśliła się. Przed oczami miała wspomnienie siebie przy innym ogniu w inną noc. Jej duże, błękitne oczy błyszczały z ekscytacji, która towarzyszyła trzynastolatce od porannego apelu drużyny. Wtedy właśnie starsza siostra jej najlepszej przyjaciółki, Judyta Jankowska, przekazała zastęp w ręce Jagny. Tamtego wieczoru zastanawiała się jakie uczucia towarzyszą zastępowej, gdy przekazuje swoje kaczątka pod inne skrzydła. Dziś, dwa lata później, gdy sznur o kolorze kory dębowej spoczął na lewej piersi jej następczyni, czuła dumę, ale też mieszankę smutku, nostalgii i niepewności.

    Uniosła lekko kąciki ust. Z ich dwójki to Estka była tą, która łatwiej popadała w melancholijne zamyślenie. Zielone oczy jej najbliższej przyjaciółki tak często się szkliły, jak gdyby widziały coś dalej i głębiej. To ona częściej strącała swoimi szczupłymi, długimi palcami koraliki ukrytych pod jasnymi rzęsami łez. Od pierwszej zbiórki, gdy nawiązała się między nimi nić siostrzanej miłości, to Estka była bryzą, Jagna zaś sztormem, iskrą, płomieniem w spojrzeniu…

    – Choć wysłuchaliśmy dziś już opowieści każdej z drużyn… – Druhna komendantka sunęła wokół ogniska lekko niczym liść na wietrze, jej stopy zdawały się ledwie tylko muskać ziemi. – …to mamy dziś szczególnych gości podczas dzisiejszego ogniska. Po dziesięciu dniach wędrówki dotarły do nas wędrowniczki z Fioletowej…

    – Wrzosowej! – zakrzyknął chór głosów.

    – Tak, Wrzosowej Piętnastki – poprawiła się ze śmiechem. – Dziewczyny przeszły długie kilometry, aby wśród nas zakończyć swój obóz.

    Spośród drzew wyłoniły się dziewczęce sylwetki, tak jakby uśpione oczekiwały słów zaklęcia, które obudzi je i przywoła do wspólnego ognia. Kapelusze na ich głowach niczym statki płynęły w ciemnym oceanie nocy, oczy błyszczały pomimo widocznego zmęczenia i niewyspania. Pierwsza spośród zarośli wyszła ich drużynowa. Pewnym krokiem przeszła obok zebranych wokół płomieni dziewcząt i chłopców, prowadząc za sobą dziewiątkę szarych cieni.

    – Na imię mam Łucja, choć las zwie mnie Mglistą Szarotką – zaczęła snuć swą opowieść cicho, niemal szeptem. Krążyła wokół stosu ogniskowego z dłońmi splecionymi za plecami, pozwalając, by dym owiewał ją siwą chmurą. – Wraz z Wrzosową Strażą śpimy pod baldachimem nieba, pijemy poranną rosę i wędrujemy po bezdrożach pól i lasów…

    Estera wpatrywała się w nią jak zaczarowana. Choć wizja zmiany drużyny napełniała jej potrzebę stałości niepokojem, to jednocześnie w głębi serca odnajdywała fascynację. Już jako mała harcerka była pod ogromnym wrażeniem starszych druhen, a kiedy jej starsza siostra dołączyła do ich grona – opowieści o biwakach i o pierwszym obozie wędrownym jakimi karmiła swoje rodzeństwo wieczorami przy herbacie tylko pogłębiały to uczucie.

    Na karku czuła dreszcz, podobny do tego, który towarzyszył jej kilka lat wcześniej. Tamtego dnia razem z Jagną przyjechały po raz pierwszy do lasu ostatniego dnia kolonii zuchowej. Wszystko było nowe, nieznane. Powietrze pachniało tajemnicą i przygodą, jak gdyby zdradzało, że już niedługo to małe harcerskie miasteczko wśród drzew będzie dla nich domem, do którego po całorocznym oczekiwaniu będą wracać z utęsknieniem.

    – Dzisiaj jednak jesteśmy tutaj z wami, ponieważ zew przygody wezwał do nas dwie druhny – głos Łucji Kamienieckiej przywołał z powrotem myśli Jankowskiej z wędrówki po wspomnieniach. Estera ścisnęła dłoń przyjaciółki. Wiedziała dobrze, że to o nich. – Przychodzi taki dzień w życiu każdej harcerki kiedy wyrusza przed siebie, a droga staje się domem. Dlatego wołam każdą z was, dla której nadszedł ten moment. Jagno Bazan, Estero Jankowska, podejdźcie do ognia.

    Jagna poderwała się jako pierwsza i wyciągnęła rękę w stronę przyjaciółki, tak jakby zapraszała ją na kolejną wspólną przygodę. Ruda chwyciła nadgarstek swoimi długimi, szczupłymi palcami i podciągnęła się. Otrzepała szarą spódnicę z niewidocznego pyłu i niepewnym krokiem skierowała się w stronę watry. Drużynowa wędrowniczek zerkała na nie swoimi jasnymi oczami zza dużych szkieł okularów. Jej uśmiech był łagodny, unoszący delikatnie kąciki ust w stronę szczupłych, zaróżowionych policzków.

    Estka czuła na sobie wzrok całego zgrupowania. Miała ochotę schować się w sobie, byleby tylko nie być w centrum uwagi. Nie znosiła tego, wolała raczej trzymać się z boku, cicho uczestniczyć w życiu zastępu niż nim kierować. Odpowiadała jej dotychczasowa rola skryby, tej harcerki która obserwowała i ubierała w słowa to, co przeżywały jej siostry. Dziś rano oddała zeszyt zapisany jej drobnym pismem młodszej z Łodyżek, czuła się przy tym tak, jakby razem z czarnym notesem w czyjeś ręce odstąpiła jasno zdefiniowaną funkcję we wrzosowej rodzinie. Teraz miała stanąć przed setką par oczu, przyglądających się temu jak przechodzi w nową rolę, w której jeszcze nie miała wyraźnie zarysowanej mapy jak się poruszać.

    – Wchodzicie dzisiaj na zupełnie nowy szlak – Łucja ściszyła głos tak, żeby tylko dwie przyjaciółki mogły ją słyszeć. – To normalne, że czujecie się jeszcze niepewnie na bezdrożach, nie macie jeszcze doświadczenia jako wędrowniczki. Każda z nas była w tym miejscu, każda z nas się czegoś bała.

    Drużynowa wędrowniczek sprawnym ruchem rozsupłała węzeł na chuście Jagny, potem to samo zrobiła z chustą Estery. Fioletowy, wypłowiały już materiał spoczął swobodnie na szarym płótnie ich koszul mundurowych. W jej dłoniach niepostrzeżenie znalazły się dwa drewniane pierścienie.

    – Chciałabym was powitać na tej pięknej drodze. Otrzymujecie właśnie pierścienie, które mają was wyróżniać wśród harcerek jako te, które nie tyle nie boją się niewyznaczonych ścieżek, co odważnie pokonują lęk przed zagubieniem. Na nich wypalone zostały wrzosowe gałązki, żebyście nie zapominały, że gdziekolwiek nie zaprowadziłaby was droga, zawsze pozostaniecie częścią wrzosowej rodziny.

    Zanim obie dziewczęta zdążyły przetworzyć to, co właśnie usłyszały, ich chusty zostały spięte drewnem. Starsze druhny z Wrzosowej Straży, które do tej pory stały z tyłu, zbliżyły się do nich, jakby tylko czekały na znak od swojej przewodniczki by otoczyć nowe członkinie półkolem.

    – Cieszę się, że jesteście z nami – zakończyła swoją wypowiedź Łucja, wyciągając przy tym swoją lewą dłoń do uścisku. – Na cześć nowych wędrowniczek we Wrzosowej Piętnastce czuj, czuj!

    – Czuwaj! – okrzyknął jej las.

    ***

    Nastawał już świt i słońce nieśmiało wynurzało swoje odbicie znad morza drzew. Przy obrzędowym ogniu zostało już dużo mniej osób – tradycją obozową było, że tylko od samarytanki i ćwika w górę można było spędzić całą noc przy płomieniach watry. Dla Jagny i Estery był to pierwszy raz, swoje stopnie zamknęły w trakcie tegorocznego obozu. Ogień powoli dogasał, do wschodu dotrwały kadry drużyn, część zastępowych oraz wędrowniczki i wędrownicy wraz z kadrami gromad zuchowych, które dojechały na końcówkę obozu.

    Jagna ziewnęła przeciągle, przecierając przy tym zmęczone oczy. Choć morzyła ją już senność, przyjęła sobie za punkt honoru, że od ognia przez całą noc nie odejdzie. Krążyła wśród pozostałych uczestników warty, co i raz dołączając się do trwającej dyskusji. Zdążyła zamienić kilka słów z każdą z członkiń swojej nowej drużyny, wtrącić się w dyskusję zastępowych i zaśmiać się z żartu nowego przybocznego bratniej drużyny harcerzy. Wszędzie było jej pełno, zdawałoby się, że nie jest w stanie usiąść w jednym miejscu na dłużej.

    Zerkała co jakiś czas w kierunku Jankowskich, siedzących kawałek dalej i pochłoniętych rozmową. Estera i Judyta, szczególnie gdy siedziały obok siebie w mundurach harcerskich, było trudno od siebie odróżnić jeśli się ich dobrze nie znało. Obie dziewczęta splatały swoje rude loki w dwa długie warkocze, okalające dwie delikatne twarze. Przez ostatnie dwa lata wiele osób rozróżniało je po tym, że we Wrzosowym Szczepie harcerki nosiły czarne berety, a wędrowniczki – czarne kapelusze. To jednak miało się już zaraz zmienić. Dla Jagi jednak różnica była dość oczywista – przede wszystkim policzki starszej z sióstr były obficiej obsypane piegami, podczas gdy u młodszej pojawiały się drobniejsze, bledsze, skupione głównie na nosie.

    Estera siedziała z kolanami podciągniętymi do klatki piersiowej, obejmowała je swoimi szczupłymi ramionami. Postawa Judyty była bardziej swobodna, nogi miała splecione po turecku, jej ręka obejmowała plecy siostry.

    – Jak się czujesz jako świeżo upieczona wędrowniczka?

    Estka zamyśliła się. Dotychczasowa opowieść o tym, co działo się w trakcie obozu nie sprawiała jej większych trudności, z ożywieniem relacjonowała Judycie ostatnie trzy tygodnie, to pytanie jednak wybiło ją z rytmu. Dla niej miniony wieczór jeszcze trwał, nie przetworzyła jeszcze swoich emocji związanych ze zmianą drużyny. Nie była to zmiana niespodziewana, a o tym że koniec tegorocznego obozu będzie jednocześnie momentem pożegnania z drużyną harcerek wiedziała już od zakończenia zimowiska. Mimo to, pomimo stopniowego oswajania się z tą myślą, nadal była to dla niej zmiana trudna.

    – Jeszcze nie wiem – westchnęła. – Mam wrażenie, że powinnam się z tego cieszyć, ale chyba nie potrafię. Muszę się przyzwyczaić do tego, że już nie jestem harcerką.

    – Ależ jesteś harcerką! – Judyta poprawiła ją delikatnie. – Nie jesteś już w drużynie harcerek, to prawda, ale harcerką nadal jesteś. Daj sobie czas, ja też bardzo bałam się tego przejścia, sama pamiętasz. A teraz? Uważam, że to jest moja najlepsza przygoda.

    – Nasza najlepsza przygoda! – wtrąciła się Jagna, która niepostrzeżenie znalazła się za plecami swoich przyjaciółek. – Och, Estka, nawet nie wiesz jak się cieszę, że będziemy w tym razem! Nie chciałabym zostawać wędrowniczką bez mojego Ognika.

    Estera uśmiechnęła się lekko. Na swój sposób zazdrościła Jadze jej czystego, niepohamowanego entuzjazmu. Ona sama, pomimo różnych swoich wątpliwości i obaw, nie mogłaby powiedzieć, że nie cieszy się na myśl o tym, co czeka na nie w drużynie wędrowniczek. Rok temu, gdy Judyta wróciła ze swojego pierwszego obozu, z zachwytem i fascynacją słuchała opowieści o wędrówce po górach Rumunii, o spaniu na polanie u szczytu poza zasięgiem sieci. Oswajając zmianę, fantazjowała o przygodach, które będą czekać ją i Jagnę.

    – Słońce już wstało – nad ich głowami zabrzmiał głos druhny obożnej. – A to znaczy, że przyszedł czas by kończyć wartę. Przybocznych i zastępowych poproszę o to, byście zadbali o zagaszenie ognia.

    Młodsza Jankowska przymknęła oczy. Mimo wszystko, czuła się tutaj dobrze – w lesie, ze swoją najlepszą przyjaciółką, wiedząc, że w zmianę nie wchodzi zupełnie sama.

    Jeśli podobał Ci się ten rozdział, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Jak rozbiłam szkło – recenzja

    Każdy ich kojarzy. Jeśli nawet nie zdarzyło Wam się przeżyć spotkania z nimi, gdy zapukali do Waszych drzwi, to zapewne kojarzycie stojaczki z broszurkami. Świadkowie Jehowy, bo to o nich mowa, funkcjonują na granicy dwóch światów. Z jednej strony doskonale widoczni w przestrzeni publicznej, z drugiej zamknięci i hermetyczni na tyle, że ich zwyczaje oraz doktryna są owiane mgłą tajemnicy.

    Nie będę udawać, że książka Tulii Topy była moim zupełnie pierwszym zetknięciem z tematem – już wcześniej obserwowałam ją na instagramie, zdarzyło mi się też słuchać podcastu Światusy. Chciałabym to zaznaczyć, bo myślę, że fakt zainteresowania się tematem wcześniej wpływa na to w jaki sposób odebrałam książkę. Mniej rzeczy mnie w niej zaskoczyło, choć i tak nie mogłabym powiedzieć, że wiedziałam wszystko. 

    Trzeba to jasno powiedzieć – Jak rozbiłam szkło nie jest pozycją (popularno)naukową, nie znajdziecie tutaj rozprawiania się z doktrynami Świadków. Jest to poruszająca autobiografia kobiety, która urodziła się, wychowała i wreszcie odeszła z organizacji. Jak sama pisze o sobie – przez trzydzieści lat nie obchodziła urodzin, nie mogła wyrażać swojego zdania, spotykać się z ukochanym chłopakiem, bo był ze świata. Tulia wprowadza nas w świat skrywający się za fasadą uprzejmych, eleganckich kobiet i mężczyzn, którzy poświęcają swoje życie służbie Jehowie.

    W tym, że nie jest to książka o doktrynach, tkwi moim zdaniem cała jej siła. Autorka bez lukru wprowadza nas w świat, w którym religia jest narzędziem kontroli totalnej. Prywatność nie istnieje, więzi społeczne buduje się tylko wewnątrz organizacji (złe towarzystwo psuje dobre obyczaje), o ile nie służą one wciągnięciem kolejnej osoby do Świadków, a za złamanie zasad grozi wykluczenie – czyli, ze świadkowskiego na nasze, totalny ostracyzm (choć trzeba przyznać, że po sprawie norweskiej Świadkowie pozwolili mówić wykluczonym “dzień dobry”).

    Tulia zabiera nas w podróż po swoim dorastaniu jako córka starszego (czyli mężczyzny sprawującego nadzór nad zborem), oprowadzając po różnych jego aspektach. Dowiadujemy się o zasiewaniu poczucia wyjątkowości od samych narodzin, bo Jehowa oszczędził jej życia w okrutnym świecie i dał jej rodzinę w prawdzie pomieszanego z lękiem przez Armagedonem, czyli zagładą tych, którzy nie podobają się Jehowie.

    Towarzyszymy jej w chrzcie w wieku wczesnonastoletnim, który – choć według deklaracji Świadków jest świadomą decyzją chrzczonego, okraszony jest presją nieodstawania od świadkowskich rówieśników i nieszkodzenia własnej rodzinie (na przywilej starszego pracuje cała jego rodzina). Chrztem, który sprawia, że w przypadku odstąpienia lub wykluczenia z organizacji traci się natychmiast wszystkie relacje w zborze (czyli de facto wszystkie, jakie się posiada). Poznajemy wzorce wychowania dziewcząt i chłopców, wtłaczające w konkretne, sztywne ramy, nakładające silną presję i zabijające indywidualność.

    Bardzo poruszyła mnie ta część książki, która dotyka tematów przemocy seksualnej w organizacji Świadków Jehowy – zarówno jeśli chodzi o promowanie kultury odpowiedzialności kobiet za bycie skrzywdzoną, wystawianie nastolatek na kontakt sam na sam z dużo starszymi mężczyznami jak i temat komisji australijskiej czy komitetów sądowniczych na nastolatkach.

    Dalej – razem z autorką wchodzimy w dorosłość, wczesne małżeństwo (u Świadków można randkować dopiero kiedy jest się gotowym do małżeństwa) oraz poznajemy kulisy jej wyjazdu jako świadkowska misjonarka. Jednocześnie Tulia zaprasza nas do swojej głowy, pokazuje nam swoją drogę do wybudzenia.

    W książce bardzo urzekła mnie jej delikatność w opowiadaniu o członkach tej, nie bójmy się tego powiedzieć, sekty. Wydaje mi się, że będąc na miejscu autorki – łatwo byłoby ulec pokusie ataku na poszczególne osoby, które w ten czy inny sposób niszczyły autorce życie. W zamian za to między stronami odnajdujemy wyraźne dostrzeżenie, że to niejednokrotnie są dobre intencje ludzi zmanipulowanych przez wytyczne Świadków, a ciężar odpowiedzialności leży po stronie tych, którzy ten system stworzyli i którzy czerpią z niego korzyści. Widzimy też dużą wyrozumiałość wobec samej siebie, która wychowana w tych zasadach – też krzywdziła innych, wierząc że to jest dobre i podoba się Jehowie

    Książkę oczywiście bardzo polecam. Myślę, że jest to pozycja przede wszystkim potrzebna – bo ktokolwiek mówi, że tylko głupi daliby się zmanipulować bardzo się mylą. Świadkowskie mechanizmy manipulacji celują w osoby w kryzysie, osoby którym w jakiś sposób sypie się życie – i przed taką manipulacją chroni nie inteligencja, a świadomość i umiejętność dostrzegania mechanizmów.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Kolejarka – kobieta pracująca na kolei.

    Tekst pierwotnie opublikowałam na swoim profilu na FB 8 marca 2024 roku, chciałabym jednak by znalazł się też tutaj.

    Dziś kobiety na stanowisku kierowniczki pociągu, dyżurnej ruchu czy maszynistki nikogo nie dziwią. Możemy je spotkać również na mniej oczywistych stanowiskach – jak chociażby rewidentki taboru. Są też takie, które są zdecydowanie sfeminizowane – jak na przykład kasjerka biletowa czy dróżniczka przejazdowa. Jak się jednak pewnie domyślacie, nie zawsze tak było.

    Kiedy na przełomie XIX i XX wieku warszawska prasa donosiła o sukcesie sztuki pt. „Świat na opak”, która uznawała pomysł kobiet będących m.in. maszynistkami czy inżynierkami za „bujną fantazję autora” – w Stanach Zjednoczonych stalowe szlaki przecierała E.F. Sawyer, pierwsza operatorka telegrafu. Jej praca pozwoliła zapobiec kolizji pociągów w Montgomery. To kobieta – Mary Riggin – była autorką patentu urządzenia umożliwiającego bezpieczne przejście przez tory, będącego pierwszą wersją współcześnie dobrze nam znanych szlabanów kolejowych.

    Europa pod tym względem znajdowała się w tyle – kolej była zdecydowanie zmaskulinizowanym zawodem, rola kobiet ograniczała się do obsługi damskich toalet, a to i tak pod warunkiem, że mąż pracownicy był kolejarzem. Sytuację zmienił wybuch I wojny światowej, kiedy to z oczywistych względów zaczęło brakować rąk do pracy. Kobiety dopuszczono chociażby do pracy w charakterze szafnerek (konduktorek) peronowych, jednak nie tylko. Panie zatrudnienie znalazły również przy czyszczeniu wagonów i lamp kolejowych, w warsztatach kolejowych, przy robotach na torach kolejowych, jako kasjerki i telegrafistki, a z czasem również jako strażniczki kolejowe oraz zwrotnicze.

    Niestety – wynagrodzenie kobiet-kolejarek było mniejsze, pruski minister kolei wskazywał, że pensja kobiet nie może przekraczać trzech czwartych męskiego wynagrodzenia, sama praca kobiet została dopuszczona „tylko tam, gdzie nie zachodzi obawa pod względem uchybienia dobrym obyczajom”. Poza tym, wiele z nich zostało zwolnionych po zakończeniu wojny, gdy mężczyźni powrócili do swych domów.

    Kolejny duży skok nastąpił podczas i krótko po II wojnie światowej. Wtedy kobiety obejmowały również stanowiska dyżurnych ruchu czy dróżniczek przejazdowych, ale również… maszynistek pociągów elektrycznych i parowozów!

    Tak, dobrze czytanie, kobiety prowadzące pociągi to nie jest tylko kwestia ostatnich kilku lat. Już pierwszy kurs maszynistów pociągów elektrycznych w trójmiejskiej szybkiej kolei miejskiej kończyła w 1950 Bronisława Kałdowska, a swoją pierwszą jazdę kwalifikującą odbyła 5 marca 1951 roku. Pociągi elektryczne prowadziła aż do lat 80., kiedy odeszła na emeryturę. Nie była ona jedyną kobietą za nastawnikiem w barwach SKM Trójmiasto, oprócz niej eskaemki prowadziły również np. Zofia Kierzenkowska, Genowefa Witkowska, Barbara Młodzieniewska i Ewa Reszke.

    Jeśli chodzi o parowozy, to ta praca była zdecydowanie trudniejsza, biorąc pod uwagę chociażby realia współzawodnictwa pracy. Jednak i tu znalazły się panie, które zdecydowały się spróbować. Wśród nich były chociażby Genowefa Skowron (pierwsza!) z legnickiej parowozowni, a także Rozalią Szreder oraz Jadwiga Błaszczyk, które możemy zobaczyć w Polskiej Kronice Filmowej z 1951 roku, kiedy to prowadziły pociąg wiozący delegatki na Kongres Ligi Kobiet. Jednak maszynistki zazwyczaj zaprzestawały pracy w ciągu kilku miesięcy – naprawa usterek parowozów wymagała od nich tężyzny fizycznej przekraczającej ich możliwości, co skutkowało opóźnieniami i wygaszaniem pociągów na szlakach. Zazwyczaj – bo nie wszystkie. Znalazły się dwa wyjątki, Krystyna Wiśniewska z Olsztyna oraz Teresa Rzepnicka ze Szczecina, które prowadziły pociągi parowe odpowiednio do 1958 i 1969 roku.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Studniówkowe szaleństwo

    Wyobraźcie sobie taką sytuację. Bierzecie ślub, organizujecie wesele jako jedna z naprawdę wielu par w Polsce. Zapraszacie gości, bawicie się świetnie! – tymczasem na Waszym przyjęciu pojawiają się pracownicy medialni z lokalnego portalu informacyjnego i zaczynają robić zdjęcia. Nie myślicie o tym, zajęci zabawą. Przez myśl Wam może przeszło, że dostaniecie dodatkowo fajne zdjęcia spod ręki profesjonalistów…

    A potem budzicie się już bo zabawie, po poprawinach, odpalacie media społecznościowe i widzicie, że owa lokalna gazeta postanowiła opublikować relację z Waszego wesela. I się zaczyna szał komentarzy… czytacie opinie obcych Wam osób, często z zupełnie innych części Polski, które muszą! Muszą, bo się uduszą! dokonać oceny i podzielić się nią ze światem. I tak dowiadujecie się co pani Krysia sądzi o kreacjach, zarówno państwa młodych, rodziców i świadków, ale również i gości weselnych. Grono ekspertów pod egidą pana Witolda debatuje nad doborem pierwszego tańca oraz Waszymi umiejętnościami tanecznymi. To taniec kelnerów, możecie przeczytać. Wreszcie, okazuje się że to nie było wesele, to były wybory miss, bo chyba to sugerować mogą komentarze dotyczące wyglądu i wagi.

    Brzmi absurdalnie? Właśnie to media lokalne (w sumie nie tylko, ale w przeglądzie komentarzy skupiłam się właśnie na social mediach portali lokalnych, pomijając zupełnie publikacje samorządowców) robią względem maturzystek i maturzystów bawiących się na swoich studniówkach.

    Ja nawet nie chciałam wchodzić w komentarze pod postem o studniówce z Włocławka, bo to byłby łatwy strzał gdybym wyłuskała tylko z tych postów różne komentarze. Jednak wiedziona faktem, że co i raz algorytm podpowiada mi treści studniówkowe (wiadomo, algorytm lubi treści które generują ruch) postanowiłam usiąść i przygotować taki wybór komentarzy. Początkowo chciałam calloutować autorów, jednak nie chciałabym żeby spojrzenie na konkretnych autorów komentarzy odwróciło naszą uwagę od czegoś innego, o czym wspomnę na końcu.

    Bo czego o sobie dowiadują się dziewiętnastolatkowie pod relacjami ze studniówek?

    Zaczynając z grubej rury, że to „kurewki pierwsza liga”, zaś w podobnym tonie wtóruje mu już absolutnie inny pan. Pan T. z kolei kieruje do nich przekaz by „przestali się łudzić, i tak zostaną bankrutami życiowymi”.

    Wśród komentarzy pojawiają się odniesienia do wykonywanych przez maturzystów poloneza oraz walca. Chciałoby się powiedzieć – o zgrozo walca! Bo część komentatorów grzmiało, że to jest zamach na polską tradycję i obwiniało obecną minister oświaty. Dziewięć lat temu w moim liceum również po polonezie tańczyło się walca, jednak nie to jest clue. Pod praktycznie każdym widzianym przeze mnie postem o tym jak młodzież tańczy poloneza bryluje pan W. ze swoją copypastą porównującą maturzystów do kelnerów i kierującą nasze oczy na zespół taneczny z Wilna. Panad to znajdziemy takie komentarze jak przyrównywanie do kija od szczotki przez panią B.

    Wygląd i prezencja uczniów to jednak najczęstszy przedmiot komentarzy. Pani J. kreacje młodzieży słowami „nie widzę nic pięknego”, wtóruje jej pan M. (tu, nawiasem mówiąc, zastanawiałam się jednak czy nie zachować danych, bo pan nie ukrywa na swoim profilu bycia nauczycielem akademickim) słowami „rewia wiochy i to bardzo taniej”. W komentarzach czytamy również o „całkowitym bezguściu”, pani W. dzieli się z nami refleksją o tym że „młodzież jakaś wypasiona w tym roczniku”.

    Czytamy również komentarze na temat „prymitywnych uśmiechów” oraz „powystawianych protez”.

    To, i wiele innych, ja jednak nie chcę się w tym aż tak taplać. Cieszę się, wdzięczna wręcz jestem, że dekadę temu szkoła oraz komitet rodzicielski organizujący moją studniówkę nie zdecydowali się zapraszać mediaworkerów i wystawiać nas na tego typu oceny. Bo to, że dorośli ludzie piszą takie rzeczy w znacznej większości pod swoimi nazwiskami – to jedno. Smuci mnie to i niezmiennie zadziwia taki brak jakiegoś wstydu i zażenowania własną podłością.

    Ale to, że z jakiegoś powodu uznajemy te imprezy za coś, co trzeba wystawić pod osąd obcych ludzi (stąd początkowe porównanie do wesel) to już jest dla mnie zupełnie rokrocznie niepojęte.

    Po co te posty, po co robienie na tym treści – bo portale liczą na łatwe kliki i łaskawość algorytmu, zwłaszcza jeśli pojawią się komentarze budzące emocje?

    Przestańcie, proszę.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Kilka myśli o edukacji domowej

    Nie przeszłam na ED tylko dlatego, że o edukacji domowej dowiedziałam się za późno, w połowie klasy maturalnej, kiedy groziło mi powtarzanie klasy, moja frekwencja stawiała pod dużym znakiem zapytania klasyfikację, byłam zagrożona z języka angielskiego i języka polskiego. Głównie przez frekwencję, nie byłam w stanie przychodzić do szkoły, myśl o wyjściu na lekcje przyprawiała mnie o mdłości.

    Ostatecznie zostałam wypchnięta ze szkoły chyba tylko dlatego, że kadra nie chciała się już dłużej ze mną użerać, byle do matury i się nie znamy. Ale koszty psychospołeczne ponoszę do dzisiaj, trudno mi występować publicznie (bo wciąż gra lęk przed recytowaniem na polskim), wybierać czego właściwie muszę się nauczyć (wszystko jest ważne, kurtyny w teatrze w Sklepach cynamonowych są granatowe, a Rzecki miał jednookiego pudla), ogromnym stresem są drobne pomyłki („kto takie coś dopuścił do matury” gdy pomyliłam sale i zdałam telefon w sali obok niż ta w której pisała pierwsza połowa klasy).

    Nie zdążyłam na ED, które z dużą dozą prawdopodobieństwa pozwoliłoby mi uniknąć pewnych szram na zdrowiu.

    Jednak dla wielu osób ED może być szansą by uczyć się efektywniej – nie jest niczym nowym, że zły stan psychofizyczny odbija się negatywnie na funkcjach poznawczych.

    Przede wszystkim jednak może ratować życie. Bo wiecie, problemy mają to do siebie, że nie zaczekają zahibernowane grzecznie do terminu który pozwala przenieść dziecko do ED, będą się nawarstwiać. A nie da się odtruwać kogoś, kto wciąż przebywa w toksycznym środowisku.

    Dajcie się dzieciom rozwijać w zgodzie ze swoimi potrzebami rozwojowymi i nie zmieniajcie dorastania w poligon.

    ***

    Nie jestem i nie będę ED-owym ortodoksem twierdzącym, że edukacja domowa to jedyne słuszne rozwiązanie, szkoła systemowa w samym założeniu jest złem wcielonym i w ogóle to kiedyś to szkoły nie było i na co komu to powszechne kształcenie.

    Jak wiecie, zdecydowanie nie jestem fanką tego, jak obecnie wygląda szkolnictwo, a w moich poglądach mocno utwierdził mnie epizod studiowania pedagogiki, w tym pedagogiki specjalnej oraz związana z tym realizacja praktyk w szkołach. Ten epizod w dużej mierze pozwolił mi nazwać to, co wyniosłam ze szkół i przestać nazywać fobią coś, co jest uzasadnione.

    Sama żałuję, że o ED dowiedziałam się tak późno, prawdopodobnie nawet bym się nie wahała. Powiem więcej, aktualnie uważam to za pierwszy wybór dla przyszłych dzieci.

    Fakt, że nie uważam się za EDowego ortodoksa sprawia, że choć uważam ED za pierwszy wybór to, no właśnie, wybór. Nie jedyną słuszną opcję nie tylko dla swoich dzieci, ale dzieci w ogóle. Będę skłonna zmienić zdanie jeśli okaże się, że jakaś forma zorganizowanego kształcenia będzie da moich dzieci naturalniejsza, lepsza, da im lepsze warunki do rozwoju. Sama w sobie szkoła nie jest złem wcielonym, naprawdę może spełniać misję wpierania rodziny w harmonijnym rozwoju dziecka. W pewnych przypadkach wręcz lepiej, by dziecko jednak było w szkole systemowej.

    Marzy mi się szkoła, w której ED nie jest ucieczką od traumatyzowania dziecka, a świadomym wyborem rodzica co do danej formy kształcenia dziecka. Marzy mi się szkoła przyjazna dzieciom z własnymi potrzebami edukacyjnymi. Szkoła, która tworzy wysoki próg wejścia dla nauczycieli, jednocześnie godnie ich wynagradzając za włożoną pracę – tak, by za zawodem nauczyciela realnie szedł prestiż, nie jakieś mdłe wspomnienie o nim podbijane zwracaniem się „profesorze” w ogólniaku do magistrów, ale też tak, by w zawodzie pracowali ci, którzy naprawdę mają do tej pracy predyspozycje. Marzy mi się szkoła wspierająca, towarzysząca dziecku, wychodząca naprzeciw rodzinie, dla której edukacja domowa jest alternatywą, nie ucieczką.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

  • Tryptyk Lednicki [2022]

    Ja jestem Drogą

    Tegoroczna Lednica bardzo mocno swoim hasłem skłoniła mnie do powrotu do rozważań na temat drogi. Na krańcach świata w końcu nie znajdujemy się nagle, prowadzi na nie droga.

    Cofając się w przeszłość, jedno z pierwszych ziaren rozważania drogi zasiała we mnie polonistka w gimnazjum, podczas omawiania Ursuli Le Guin – poprzez słowa, że choć cel jest ważny, to niejednokrotnie trzeba pochylić się nad drogą, która do tego celu prowadzi i która nas zmienia.

    Bardzo wymowne jest dla mnie to, że od stacji w Lednogórze na Pola Lednickie prowadzi siedem kilometrów drogi, około półtorej godziny marszu. No chyba, że uda ci się złapać stopa, ale jednak – po wyjściu z pociągu masz przed sobą perspektywę drogi na Lednicę. Tu rezonuje we mnie moje doświadczenie wędrowniczki, doświadczenie obozu wędrownego – droga jest okazją do spotkania z Bogiem, ale i z samym sobą. Myślę, że w wykorzystaniu tej szansy tkwi moc Camino, EDK, pielgrzymek, drogi na spotkanie na Polach. Harcersko – to stąd wieńczenie realizacji stopnia wędrowniczki próbą szlaku.

    Stąd też moje częste cytowanie „Dymu z jałowca”, a także wybranie tej piosenki na swoją piosenkę krzyżową. Dobrze jest mieć kogoś, z kim można podążać tą drogą, kogo ona nie zniechęci. Szlaki bywają trudne, nie muszę tego mówić chyba nikomu kto choć raz nie wdał się w wędrówkę. Ale z drugiej strony – tam, gdzie widać cel, tam jest sens drogi.

    Wreszcie, rezonujące ze mną podczas tegorocznej Lednicy słowa z „Oceanów”. Prowadź dalej niż mnie nogi mogą ponieść, ale… najpierw naucz ufać bez granic. Naucz iść drogą, która jest wyboista i ufać, że ona dokądś prowadzi. Że na końcu jest cel. Prowadź mnie na krańce świata, nawet jeśli wydają się one być dalej niż mogę dojść. Gdziekolwiek mnie powołasz, gdziekolwiek znajdują się granice mojego świata.
    To rezonuje też dlatego, że miało mnie na tej Lednicy nie być. Myślę, że to miała być dla mnie lekcja – iść tam, gdzie zostanę powołana, zaufać, że jeśli mam dojść na Pola, to Bóg znajdzie mi drogę, a jeśli nie, to znaczy, że jest na to lepszy plan.

    „Żyć w prawdzie, to jedyna z dróg”

    ***

    Ja jestem Prawdą

    Stanąć w prawdzie. Skonfrontować się z samym sobą. Uświadomić sobie swoje wady, swoje słabości.

    Nie jestem idealna. Czasem to, co robię, nie jest dobre. Czasem to, co robię, rani drugiego człowieka. Nie chcę się usprawiedliwiać, bo to nie o to chodzi. Wybielanie się nie jest rozwiązaniem, trzeba stanąć w prawdzie i powiedzieć: skopałam sprawę. Źle zrobiłam. Nazwać rzeczy po imieniu. Nie przerzucać odpowiedzialności. Nie pudrować.

    I przeprosić.

    Lednica jest tym miejscem, które udowodniło mi jaką wagę może mieć zobaczenie w sobie pola wyschniętych kości. Jak mam iść do ludzi, jak mam dać się posłać jeśli nie mam w sobie życia, jeśli mogę dać z siebie tylko toksynę? Jak mam to zmienić, jeśli odmawiam wglądu w samą siebie i tkwię w swoim zranieniu? Jak mam zdrowieć? Jak mam dawać, jeśli w sobie mam pustkę?

    Na Lednicę w 2019 jechałam z gulą w gardle, ze świadomością że będę mijać się z osobą, którą zraniłam, sama będąc poraniona. Skręcało mnie na myśl, że mam podejść. Powiedzieć: moja wina. Zdusić głos racjonalizujący to, co zrobiłam i szukający usprawiedliwienia we własnym cierpieniu.

    Na Lednicę w 2022 jechałam już bez tej guli w gardle, wiedząc, że mam w tej osobie przyjaciółkę.

    Relacji nie buduje się na fałszu, na krzywdzie. Trzeba się wyzwolić.
    A tylko prawda nas wyzwoli.

    ***

    Ja jestem Życiem

    Istnieje życie po Lednicy.

    Ja wiem, banał, to oczywiste. Jednakże – doszliśmy na Lednicę, stanęliśmy w prawdzie. I co dalej?

    „Córko, bądź wierna w małych rzeczach. Kto zaufa ci w sprawach wielkich jeśli w tych małych wierna nie będziesz?”

    Po Lednicy trzeba żyć. W gruncie rzeczy czas spędzony na Polach to znaczna mniejszość naszego życia. To raptem dwa dni z 365. Pół procenta roku.
    Mało.
    Od twojego pojechania na spęd religijny i wielkich uniesień ważniejsze jest to, co z tym doświadczeniem zrobisz dalej. Ważniejsze jest to, czy można ci zaufać w małych, codziennych sprawach. Czy pracujesz rzetelnie, czy wypełniasz swoje zobowiązania.
    Czy w zaangażowaniu w Wielkie Inicjatywy TM nie zapominasz o swoich obowiązkach stanu. Jeśli zaniedbujesz w ten sposób rodzinę, przyjaciół, samego siebie – mamy problem.

    Można powiedzieć, że Lednica jest ziarnem, pytanie jak żyzną jesteśmy glebą.
    Zresztą, żyzny. Samo słowo pochodzi od prasłowiańskiego žiznь, czyli życie. Nasze przyjęcie ziarna jest zależne od tego, jak żyjemy, czym się wzmacniamy.

    A więc żyjmy po Lednicy tak, by rodzić duże owoce.

    Jeśli podobał Ci się ten tekst, możesz rozważyć postawienie mi kawy.

Zaprojektuj witrynę taką jak ta za pomocą WordPress.com
Rozpocznij